Dziennik Podróżnika 007

„40 lat minęło, jak jeden dzień…”.  Na szczęście do tekstu ze znanej piosenki zabrakło nam całkiem sporo. Od ostatniego Dziennika Podróżnika minęło tylko 7,5 roku, czyli o jakieś 7 lat za dużo 🙂 Pomysł ze spływem pojawił się już dawno temu, ale ewoluował dopiero jak mój tata znalazł w ogłoszeniach na facebook’u stary, dmuchany katamaran produkcji rosyjskiej, albo jeszcze ZSRR, ciężko powiedzieć. Początkowo chcieliśmy spłynąć nim we 3, ale po kilku „wodowaniach” doszliśmy do wniosku, że 2 osoby to już wystarczająca liczba żeby się nie cisnąć. No i stało się, wybraliśmy się w końcu na biwak, bez Wojtka, któremu coś wypadło.

Zaczniemy może od pokazania naszego środka transportu:

  • Około 4 metry długości
  • 1,5 metra szerokości
  • Ponad 600 kg wyporności przy zanurzeniu do połowy

Na spływ wybraliśmy Piławę, koło Bornego Sulinowa. Już kiedyś byliśmy tam na biwaku, ostatnio na warsztatach i aż korciło mnie żeby nią popłynąć. Trasę dostosowaliśmy do czasu jaki mieliśmy, albo raczej nie mieliśmy, ponieważ przed wyjazdem okazało się, że mamy jedynie sobotę. W niedzielę o 11 Górek musiał być już w pracy. Zostało nam więc jakieś pół biwaku to i trasa musiała być krótka.

Mimo skrócenia wypadu tuż przed samym wyjazdem postanowiliśmy „wyrwać” dla siebie jak najwięcej i przeżyć coś innego. Był to pierwszy nasz spływ co widać było po sposobie wiosłowania Rafała :). Dzięki temu jezioro było strasznie dłuuuuugim etapem. A kolego mówił mi żebym darował sobie i zaczął dalej bo się zanudzimy. Niestety miał rację. Prąd był znikomy i mała fala wystarczyła żebyśmy cofali się do tyłu jak tylko przestawaliśmy wiosłować. 

Część pierwsza
Jezioro Dołgie

Spływ rozpoczęliśmy na moście w okolicy Liszkowa. Gdy rozkładaliśmy nasz środek transportu i inne, naprędce powrzucane do bagażnika rzeczy, przyjechał akurat transport z kajakami. Kierowca pokrótce opisał nam trasę i zapewnił, że powinniśmy spokojnie dać sobie radę naszym wehikułem. Pokrzepieni tą myślą ruszyliśmy w drogę.

Wypadałoby napisać, że był to nasz pierwszy spływ i o ile ja nad wodą, choć stojącą się wychowałem, to Górkowi do wilka morskiego było daleko. Przekonaliśmy się o tym  na odcinku pierwszych kilkuset metrów gdy „lataliśmy” od jednego do drugiego brzegu nie mogąc zgrać tempa wiosłowania. Oczywiście wina ponoć była po mojej stronie 🙂 . I tak wężykiem pokonaliśmy pierwsze meandry rzeki, która powoli i płynnie zaczęła zmieniać się w jezioro.

Wypadałoby napisać, że był to nasz pierwszy spływ i o ile ja nad wodą, choć stojącą się wychowałem, to Górkowi do wilka morskiego było daleko. Przekonaliśmy się o tym  na odcinku pierwszych kilkuset metrów gdy „lataliśmy” od jednego do drugiego brzegu nie mogąc zgrać tempa wiosłowania. Oczywiście wina ponoć była po mojej stronie 🙂 . I tak wężykiem pokonaliśmy pierwsze meandry rzeki, która powoli i płynnie zaczęła zmieniać się w jezioro.

Na jeziorze był dramat. Wiosłowanie w parze „nie szło” i męczyliśmy tak, że zrobiliśmy aż 2 postoje. W końcu na ostatnim zamontowałem wiosła z przedłużkami i wiosłowaliśmy na zmianę, płynąc jak łódką. Wstyd się przyznać, ale próbowaliśmy uciec kajakarzom, co oczywiście się nie udało. O czas nie musieliśmy się martwić, bo choć dalsza droga była niepewna, to koniec jeziora był półmetkiem naszej, zaplanowanej trasy.

„Gdy się człowiek spieszy to się diabeł cieszy” – przekonaliśmy się o tym w trakcie pogoni za kajakami. Od zbyt mocnego wiosłowania urwało nam się jedno metalowe mocowanie i to urwało się tak niefortunnie, że uszkodziło przy okazji pływak. W taki oto sposób nasz katamaran podczas swojego dziewiczego rejsu otrzymał nazwę titanic :). Dobrze, że uszkodzenie było niewielkie i skończyło się tylko dwoma pompowaniami przez resztę dnia. Niesmak do rosyjskiej myśli technologicznej jednak pozostał 🙂 .

Część druga
odcinek do tamy

Koniec jeziora był 3 postojem. Uzupełniliśmy kalorie i zapas powietrza w pływaku 🙂 . Warto by dodać, że już kiedyś jedliśmy dokładnie w tym samym miejscu śniadanie. Fajnie wracać. W trakcie startu mieliśmy jeszcze przygodę, a dokładniej Górek. Tak się wiercił, że wpadł do wody, co niestety się nie nagrało 🙂 .

No i zaczęły się leśne krajobrazy. Rzeka ma w tym miejscu kształt rynny i jest chyba bardzo głęboka. Dno widać do całkiem dużej głębokości, a tutaj widoczność kończy się 1-1,5 od brzegu i widać, że szybko opada. Przeszkód na razie nie było zbyt dużo, czasami trafiło się powalone drzewo, ale ogólnie czysty relaks. Jedynie kajaki burzyły spokój.

Tu wypadałoby nieco dodać. Kajaków było na praaaawdę dużo. Minęło nas ich chyba z 50. Dla nas był to przede wszystkim hałas i jedna kolizja. Tak to jest jak się pływa na podwójnym gazie, a raczej wiośle :).  Trafiliśmy też na kolejne znajome miejsce, starorzecze, dzięki któremu wracaliśmy się kiedyś z pół kilometra. Zaczyna się niepozornie, ale koniec już jest normalny, czyli nie do przejścia.

Po około 2 kilometrach znowu zaczęło się robić szeroko. Na szczęście nie aż tak, jak przy jeziorze Dołgim, ale brzegi mocno się od nas oddaliły. Na środku tego rozlewiska dostrzegliśmy dno. Okazało się, że jest tam całkiem płytko, więc nie mogłem odmówić sobie przyjemności i postanowiłem się przejść 🙂 . Woda była dość ciepła, ryb sporo, więc było na co popatrzeć.

Górek wykorzystał ten czas kręcąc się w kółko bez celu, albo dyrygując co mam wyłowić z dna. Ledwo dało się go namówić na pstryknięcie mi jakiegoś zdjęcia. Nie chciałem żeby i tym razem relacja wyglądała jakby Rafał łaził wszędzie z kamerzystą 🙂 . Godziny szczytu już minęły bo minął nas chyba tylko jeden kajak. Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę to już za pierwszym zakrętem przekonaliśmy się, że rozlewisko zwiastowało to na co czekaliśmy. Naszym oczom ukazało się kolejne znajome miejsce, czyli jaz spiętrzający, który odwiedzaliśmy już kilkukrotnie.

Część trzecia
odcinek tama-bród

Jaz spiętrzający to jedno z najciekawszych miejsc w okolicy. Powyżej niego Piława jest bardzo głęboka, ludzie skaczą z niego do wody. Z kolei poniżej bez problemu można chodzić po dnie. Tutaj zaczyna pojawiać się ogrom roślinności, której nie było we wcześniejszej, głębokiej i zacienionej części rzeki. Sam początek jest tak zarośnięty, że zastanawialiśmy się czy będziemy w stanie przepłynąć. Przekąsiliśmy coś i przenieśliśmy brzegiem katamaran. Korciło, żeby zrzucić wszystko na brzeg i spróbować przepłynąć przepustem, ale chyba nasz środek transportu by tego nie przeżył 🙂 .

Zaczął się najtrudniejszy, jak uprzedzał nas pan od kajaków, odcinek rzeki dla naszego dmuchanego bolidu 🙂 . Co chwila w wodzie trafiały się gałęzie lub całe powalone drzewa, a bujna roślinność dodatkowo utrudniała ich namierzenie. Mimo wszystko całkiem przyzwoicie wychodziło nam ich omijanie. Kluczyliśmy tylko od jednego do drugiego brzegu. Gorzej było gdy kłoda leżała przez całą szerokość. Wtedy jedynym rozwiązaniem było wejście do wody na pień, żeby odciążyć katamaran i przepchnąć go ponad przeszkodą wskakując gdy już uciekał. O dziwo kąpieli już więcej nie było 🙂

Część czwarta
odcinek bród-most w Starowicach

Dopłynęliśmy do kolejnego znajomego nam miejsca, brodu, którym przechodziliśmy prawie 8 lat temu. Ponownie miejsce wyglądało zupełnie inaczej z perspektywy „wodnej”. Wtedy wracaliśmy nim na wrzosowiska. Tym razem był on dla nas bramą do deptaka 🙂 . Tak nie pomyliłem się, deptaka. Okazało się, że najgorszy odcinek, jaki zapowiadał nam pan od kajaków nie był za nami, a dopiero przed nami.

Nagle zrobiło się bardzo płytko. Dno stało się miejscami kamieniste. Było zbyt ryzykowne żeby nasz cud radzieckiej techniki przepływał nad tym obciążony, więc zmuszeni byliśmy do ewakuacji do wody. Nie oznaczało to, że było płytko, tzn i było i nie było 🙂 . W jednej chwili masz wody po kolana by po chwili wpaść po pas. Nurt był dość szybki i powypłukiwał sporo piachu spod wszelkich przeszkód, których oczywiście też nie brakowało. Jeszcze nigdy nie nachodziłem się tyle po wodzie.

Mimo wszystko był to najlepszy odcinek, przynajmniej dla mnie. Górek raczej nie wyglądał na zadowolonego, choć po wcześniejszej kąpieli powinno być mu wszystko jedno 🙂 . Czasami wsiadaliśmy na katamaran, ale po kilkudziesięciu metrach ponownie musieliśmy z niego schodzić. To właśnie na tym odcinku wymyśliłem hamulce do naszego wehikułu. Służyły do tego moje stopy 🙂 . Siedziałem na samym przedzie z nogami w wodzie i uderzaliśmy nimi w przeszkody zamiast pływakiem. Sprawdzało się całkiem nieźle.

Trasa dobiegała końca, a rzeka żegnała nas spokojnym nurtem i czystym korytem, pełnym zieleni. Nawet nie zdawałem sobie wcześniej sprawy, że w naszych zimnych wodach mamy tak różnorodną florę. Ryb oczywiście też nie brakowało, tylko one uciekały i nie dały na siebie długo patrzeć. W końcu zza zakola wyłonił się most, finał naszej podróży. Do brzegu przybiliśmy przy kolejnym brodzie, pewnie był tu na długo przed mostem.

I to by w zasadzie było na tyle, choć wypadało by jeszcze wspomnieć o noclegu. Rozbiliśmy się na miejscu biwakowym. Sąsiadów mieliśmy spokojnych, to raczej my im hałasowaliśmy kręceniem się po ciemku, za co ich teraz przepraszam, jeśli jakimś cudem to czytają. Noc była spokojna i ciepła. O poranku nie ma za bardzo co pisać, szykowaliśmy się do powrotu i czekaliśmy na mojego tatę, który był naszym transportem 🙂 . Żal było wracać, pozostał niedosyt, już nie mogę się doczekać następnego wypadu 🙂

Zapraszam do obejrzenia reszty zdjęć oraz filmu. Dziennik Podróżnika 007 przeszedł już do historii 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *