czas: 20 – 22 wrzesień 2011
trasa: Borne Sulinowo – Kłomino (Gródek) – Borne Sulinowo
dystans: około 36 km
Przygotowania
To był chyba najlepiej i najszybciej przygotowany jak do tej pory wypad. Większość sprzętu mamy już skompletowaną i zmiany polegały raczej na „apgrejdzie”. Górkowi doszła menażka WP a ja swoją wymieniłem na szwedzką (zdecydowanie najlepsze naczynie do gotowania jakie miałem). Pożyczoną kamerę Sony wymieniliśmy na kompakta Fujifilm, który miał nagrywać ładniejsze filmy (720p zamiast 480p) a ostatecznie wypadł tak samo z małym bonusem w postaci wieszania się raz na jakiś czas. Doszło mi kilka ładownic, które i tak wylądowały w plecaku (nie miałem czym go wypełnić) zamiast zostać przypięte do niego. Pomogło to trochę w utrzymaniu porządku. Zdecydowałem się też zabrać statyw, który swą pokaźną wagę nadrabiał przydatnością przy statycznych ujęciach i zdjęciach w nocy. Plandekę wzięliśmy na wszelki wypadek, gdyby nie udało nam się znaleźć miejsc w których mieliśmy nocować (bunkier, ruiny bloku), lub gdyby nie dało się tam wytrzymać (smród, śmieci itp. 🙂 ). W dzień poprzedzający wyjazd zrobiliśmy zakupy i wieczorem spakowaliśmy wszystko do plecaków i tyle. Wszystko poszło sprawnie i szybko. Droga do Bornego Sulinowa też jakoś się nie dłużyła. O 10 Górek wysadził mnie na skraju lasu na południu miasta przy drodze na Nadarzyce i pojechał odstawić samochód. Jakieś 15 minut później byliśmy już w drodze.
Spis ekwipunku:
- zapasowe ubrania
- plandeka i ponczo US
- karimaty i śpiwory
- saperka, maczeta
- noże, multitool
- mapy i kompas
- szpulka dratwy
- ręcznik, szczoteczki i pasta do zębów, papier toaletowy, brezentowe wiaderko
- aparat ze statywem
- kompakt
- menażki, manierki, kubek do manierki i prowiant (6 torebek ryżu, 6 sosów w proszku, 6 zupek chińskich, 6 małych konserw, 6 puszek śledzi, ,duża paczka sucharów, herbata, kawa, sól, cukier, słodycze)
- woda (około 11 l plus 0,7 l herbaty w termosie)
Dzień 1
[MapFig mapid=”33″]
Jak już wspomniałem wyruszyliśmy nieco po 10 rano. Początek był łatwy, droga biegła we właściwym kierunku, było sucho, ale jeszcze niezbyt gorąco. Sielanka skończyła się jednak już po kilkuset metrach, gdy droga odbijała na zachód. My musieliśmy odbijać nieco na południe, żeby jak najszybciej dotrzeć do Piławy. Odbiliśmy w las, o którym wypadałoby coś napisać. Otóż był to młodnik sosnowy czyli mój ulubiony (ironia). Górek jeszcze sobie jakoś radził, ale ja z moim garbem pieszczotliwie zwanym rosomakiem zaczepiałem o wszystko o co się tylko dało. Dodatkowo miałem przytroczony do niego mały spinning (znowu liczyłem na jakąś rybkę) i bałem się że w końcu na czymś go złamie. Na szczęście gęstwina poprzecinana była małymi ścieżkami, które w końcu wyprowadziły nas na sporych rozmiarów zrąb.
Po konsultacji z tubylcem dowiedzieliśmy się, że idziemy w dobrym kierunku i co najważniejsze dotarliśmy już niemal do rzeki. Parę kroków i byliśmy nad rozlewiskiem Piławy. Nadszedł czas na krótki postój. Chwila odpoczynku, kilka rzutów spinningiem oraz pierwszy posiłek, a była nim rybna puszka i suchary. Nic świeżego nie złapałem, ale miałem okazję przyjrzeć się nieco rzece, która miała nam towarzyszyć przez niemal 2 dni. Nigdy jeszcze nie widziałem tak czystej wody. Wydaje mi się, że nic nie brało ponieważ w tak czystej wodzie okoń widział z kilku metrów, że moja przynęta to jakaś „ściema”. Szybko więc odpuściłem sobie łowienie, zrobiłem kilka zdjęć i wyruszyliśmy w dół rzeki.
Teren nie był ani łatwy, ani trudny. Czasami trzeba było przejść przez krzaki, czasami minąć powalone drzewa, a czasami szło się udeptaną ścieżką, czy nawet drogą. Widoki mimo monotonni mi akurat odpowiadały. Górkowi chyba szybko się znudziły, bo wszedł na skarpę biegnącą wzdłuż rzeki (nie wiem czy skarpy biegają, ale to jedyne słowo jakie mi przyszło do głowy 🙂 i nie schodził z niej przez dłuższy czas. Na dół wrócił dopiero gdy trafiliśmy na starorzecze. Gdy zobaczyliśmy groble biegnącą między dwoma kanałami nie mogliśmy się oprzeć pokusie sprawdzenia co jest za zakrętem. Stare koryto powoli oddalało się od głównego by na koniec wrócić ostrym łukiem i odciąć nas od dalszej drogi. Tym oto sposobem musieliśmy się wracać. Górek próbował jeszcze przejścia przez kanał po jednym z powalonych drzew, ale było śliskie i pochyłe przy końcu co uniemożliwiało podróż z ciężkim plecakiem. Nadkładając drogi dotarliśmy w końcu do jazu spiętrzającego, który miał być kolejnym miejscem postoju.
Przy tamie rzeka utworzyła małe rozlewisko. Po zrobieniu kilku zdjęć postanowiliśmy wypróbować kuchenkę „esbit”. Według zapewnień producenta jedna kostka napalmu miała wystarczyć do zagotowania pół litra wody. My w menażce mieliśmy dwa razy tyle i po wypaleniu dwóch woda się nie gotowała, choć na zupkę chińską temperatury wystarczyło. Po posiłku rozejrzeliśmy się jeszcze trochę i trafiliśmy na stalową linę z przywiązanym drążkiem. Odrobina zabawy jeszcze nikomu nie zaszkodziła, więc postanowiliśmy ją wypróbować. Huśtawka miała problem z drogą powrotną na której zawsze stawał pień (lina była przywiązana zbyt blisko początku gałęzi), ale poza tym było ok. Górek nawet skoczył z niej do wody. Zanim się obejrzeliśmy minęło pół godziny. Po swoim skoku Górek oczywiście musiał wyschnąć. Ja ten czas wykorzystałem oczywiście na robienie zdjęć. Spróbowałem też trochę porzucać, ale ponownie ryby nie dały się nabrać. Wędka okazywała się jak na razie najbardziej zbędnym przedmiotem jaki miałem na plecach, choć nadal miałem nadzieję, że to się zmieni. Gdy w końcu byliśmy gotowi ruszyliśmy dalej. Ten miły postój kosztował nas chyba ponad godzinę, ale nie żałuję ani minuty. To właśnie dla takich miejsc chodzimy na biwaki.
W nogach mieliśmy już ponad 6 kilometrów, więc plecaki zaczęły robić się nieco cięższe niż na początku, a teren przestał nas rozpieszczać. Nad rzeką grząsko, a na górze ciągłe zejścia i podejścia. Kolejna atrakcja, jaka na nas czekała była na szczęście bardzo blisko. Już po kilkuset metrach trafiliśmy na bród, którym mieliśmy przejść na drugi brzeg. Było nieco głębiej niż się spodziewaliśmy, ale jakoś udało nam się przeprawić nie mocząc spodni. Po drugiej stronie weszliśmy w gęstwinę porastającą brzeg i ruszyliśmy ponownie na południe. Trochę się nakluczyliśmy, ale ostatecznie trafiliśmy na pierwszy z bunkrów, które widzieliśmy na zdjęciach w internecie. Był zawalony, ale oznaczał, że idziemy dobrze. Po przejściu przez podmokły ols trafiliśmy na drogę. W oddali kręcili się grzybiarze co oznaczało, że do szosy już blisko. Nie myliliśmy się, po kilkuset metrach trafiliśmy na szosę i leśny parking. Stamtąd dostrzegliśmy już nasze schronienie na zbliżającą się noc, poniemiecki bunkier. Na całe szczęście poza wilgocią i niewielką ilością śmieci warunki były znośne. Przede wszystkim nie śmierdziało. Chyba nikt nie wpadł na pomysł urządzenia sobie tu toalety. Posprzątaliśmy i wyrównaliśmy teren pod posłania po czym przystąpiliśmy do rozpalania ognia i przyrządzania kolacji. Po drodze trafiła się jeszcze rozmowa z tubylcami, którzy popijając lokalny wyrób „winopodobny” wyjaśnili nam co nas czeka w dole rzeki i jak do tego najprościej trafić. Zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać. Ognisko dopalało się powoli wypełniając górną połowę pomieszczenia dymem. Na szczęście wyjścia były dwa, więc naturalny przeciąg sprawiał że na dole mogliśmy oddychać. Dość szybko zasnęliśmy, ale dzięki otaczającej nas wilgoci budziliśmy się wielokrotnie w nocy, gdy jakaś zabłąkana kropla trafiła nas w twarz.
[Not a valid template]
Dzień 2
[MapFig mapid=”34″]
Poranek był bardzo malowniczy. Powietrze było spowite delikatną mgiełką. Jej ciężkie i nasiąknięte wilgocią opary przeszywały pojedyncze promienie wstającego słońca. Szybko się ubrałem, złapałem za aparat i ruszyłem nad rzekę. Mimo że było już sporo po 7 słońce świeciło bardzo nisko. Pokręciłem się trochę po okolicy fotografując wszystko co przykuło moją uwagę. Mój poranny spacer zajął mi chyba z godzinę. Mimo to, gdy wróciłem do bunkra Górek nadal spał. A ja liczyłem że podgrzał resztki wczorajszej kolacji, albo może chociaż rozpalił ognisko. Zbliżała się już 9 więc przyspieszyliśmy i załatwiliśmy wszystkie obozowe czynności, łącznie z myciem siebie i garów w rzece. Następnie Górek naniósł na mapę lokalizację ciekawych miejsc z tablicy na parkingu i ruszyliśmy w dalszą drogę, ale tym razem już wschodnim brzegiem. Tubylcy od wina wyjaśnili nam, że przez most czołgowy, który był kolejnym punktem na naszej trasie, nie da się już przejść. W zeszłym roku wycięto z niego środkowy odcinek, żeby kajaki mogły spokojnie przepływać. Biegł tędy szlak, więc było to zrozumiałe, choć niestety psuło nasze plany. Po drodze trafiliśmy na pozostałości po jakichś śluzach. Oczywiście wszystko co było metalowe już dawno zniknęło. Ruszyliśmy dalej na południe by w końcu trafić na pozostałości mostu. Okazało się, że nawet gdyby był cały przejście nim z plecakami graniczyłoby z cudem. Kłody, z których był zrobiony były tak śliskie, że Górek wchodził na niego na czworaka. Ja trzymając w ręku aparat szybko odpuściłem sobie wchodzenie.
Po minięciu mostu postanowiliśmy zmienić kierunek i oddalić się od rzeki. Ruszyliśmy w kierunku punktów, które Górek skopiował z mapy na parkingu. Podążaliśmy na wschód, gdzie mieliśmy trafić na punkt widokowy i jakieś ciekawe miejsce. Problem tkwił tylko w tym, że nasze nanoszenie punktów nie było zbyt dokładne. Na mapie z parkingu nie było siatki południków i równoleżników, a bazować na rozmieszczeniu lasów nie mogliśmy. Nasza wojskowa mapa była nieco przeterminowana, o jakieś 30 lat. Kluczyliśmy po labiryncie piaszczystych dróg, które przecinały coś co kiedyś było wrzosowiskiem, a dzisiaj było niemal w całości porośnięte małymi sosnami. Górek cały czas twierdził, że wie gdzie idziemy i że mityczny punkt widokowy jest za następnym zakrętem. Nigdy na niego nie trafiliśmy. Znaleźliśmy za to jedno z ciekawych miejsc, chyba. Były to ruiny po jakichś radzieckich bunkrach, lub magazynach. Zjedliśmy na ich dachu posiłek i chwilę odpoczęliśmy. Zapomniałem dodać że obcowanie z naturą umilał nam dźwięk silników myśliwców F-16. Już drugi dzień latały nam nad głowami. Na szczęście obszar ich treningu był całkiem spory i czasami nawet ich nie słyszeliśmy. Po posiłku ruszyliśmy już na południe. Słońce prażyło coraz mocniej, ale już na szczęście po jakichś 30 minutach trafiliśmy między większe drzewa, które rzucały jakichś cień.
Na naszej drodze stanął jakiś staw. Idąc przez wrzosowisko, mijając w kółko identyczne drogi łatwo było się zgubić bez punktów orientacyjnych a jezioro mogło nam pomóc odnaleźć się na mapie. Za sobą mieliśmy już mniej więcej połowę drogi. Ominęliśmy staw i trafiliśmy na kolejny, tym razem większy. Po raz kolejny postanowiliśmy obejść przeszkodę od wschodniej strony. Idąc brzegiem zauważyłem, że poziom wody musiał się ostatnio podnieść, ponieważ woda wlewała się dosłownie do lasu. Nagle Górek spłoszył coś siedzącego na brzegu. Nic nie zdążyliśmy zobaczyć, usłyszeliśmy tylko głośny plusk. Zdecydowanie za głośny jak na rybę czy ptaka. Pierwszą moją myślą była wydra, choć wydawało się mało prawdopodobne, że byłaby w stanie narobić tyle hałasu. Dzik czy sarna zrobiły by wokół siebie tyle szumu, ale nie uciekałyby do wody, a nawet jakby to raczej nurkować nie potrafią. Idąc tak dalej i rozmyślając dostrzegłem drzewo zatemperowane niczym ołówek i dotarło do mnie że to był bóbr. Wyjaśniło to od razu kwestię podniesionego poziomu wody. Niestety bóbr więcej się nie pojawił. Po zrobieniu kilku zdjęć sterczącym z wody kikutom ruszyliśmy dalej na południe przez kolejny sosnowy młodnik w którym uszkodziłem stuptuta. Nie zauważyłem sterczącego z ziemi, ostrego kołka, który wbił mi się w bok łydki. Przebił jedynie sztywny materiał stuptuta nie uszkadzając nawet spodni. Najważniejsze, że noga pozostała cała. Zmierzaliśmy tak na południe w poszukiwaniu cmentarza, kolejnego punktu naszej wyprawy. Górek prowadził nas krętymi, leśnymi drogami cały czas twierdząc, że dokładnie wie gdzie idziemy. Ja wierzyłem mu coraz mniej. Ostatecznie jednak trafiliśmy na pierwsze brzozowe krzyże, ukryte między sosnami. Cmentarz był zadbany, widać było, że ktoś się nim zajmuje. Rozejrzeliśmy się trochę. Na jednym z drzew była drewniana tablica, na której były jakieś napisy po rosyjsku. Teraz już wiem, że chodziło o jakiegoś oficera Armii Czerwonej, który został pochowany w jednym z grobów. Był w moim wieku…
Po pół godzinie marszu wyszliśmy z lasu na jakąś brukowaną drogę. Mijający nas starszy człowiek powiedział, że Kłomio jest już za zakrętem. Zbliżając się do niego usłyszeliśmy hałas przypominający jakieś roboty budowlane. Zażartowałem, że pewnie wyburzają „miasto duchów” i co najlepsze wiele się nie pomyliłem. Przed nami ukazała się wielka hałda gruzu przy której pracowały dwie koparki. Pomyśleliśmy, że to nic nie znaczy i dalej czeka na nasz całe miasto. Niestety myliliśmy się. Z tego co widziałem na zdjęciach w internet zostało już niewiele. Poza 6 blokami, 2 niskimi kamienicami i jednym małym magazynem w mieście można było znaleźć tylko fundamenty zarośnięte krzakami. Raz na jakiś czas trafiły się jakieś pojedyncze ściany jednorodzinnych domków, ale ciężko było je znaleźć w gęstwinie. Krążąc po labiryncie wąskich uliczek trafiliśmy na jakąś starszą kobietę. Rozmowa nie była zbyt miła. Dowiedzieliśmy się tylko, że jeden z bloków jest przez nią pilnowany i nie można do niego wchodzić. Po zostawieniu plecaków w krzakach ruszyliśmy zwiedzać resztę bloków. Trzeba było znaleźć miejsce na obóz.
Wchodziliśmy do kolejnych klatek, kolejnych mieszkań. Dziury zamiast okien, czasami nawet zamiast ścian zewnętrznych. Wszędzie pełno gruzów, pozrywane gumoleum, potłuczone szkła, butelki walające się po kątach. Pozornie wszystkie mieszkania wydawały się niemal identyczne, ale czasami trafiało się coś naprawdę ciekawego. W jednym mieszkaniu znaleźliśmy malowidła na ścianach. Ktoś przystroił dziecięcy pokój wizerunkami bohaterów kreskówek. Trafiło się też kilka ciekawych graffiti. W zewnętrznych klatkach każdego bloku były wejścia na dach. Oczywiście drabin nie było, ale Górka to nie odstraszyło. Wykorzystując kawałek okiennej ramy i dwa pręty dostał się do wąskiego tunelu przez strop i dalej na dach. Ja w końcu też dałem się namówić i obaj znaleźliśmy się na górze. Widok był całkiem fajny. Zdecydowaliśmy się wrócić tu o zachodzie słońca. Zeszliśmy na dół i poszliśmy jeszcze raz porozmawiać z panią stróż. Obawialiśmy się, że gdy zobaczy w nocy płonące ognisko zadzwoni na policję, a dostrzegła by je na pewno ponieważ zamierzaliśmy obozować w jednym z bloków na 4 piętrze. Spotkaliśmy innego stróża, mniej więcej w naszym wieku, który był już bardziej przyjazny. Znalazła się też w końcu i pani stróż. Ostatecznie wszystko poszło po naszej myśli i mogliśmy wrócić do przygotowania noclegu. Miejsce już wybraliśmy, trzeba było tylko trochę posprzątać. Gdy ja zbierałem kawałki okiennych ram na opał, Górek sprzątał. Kawałki potłuczonego szkła ułożył w progu. Miały służyć za system alarmowy. Przezorny zawsze zabezpieczony.
Wieczór upłynął nam spokojnie. Drewna na opał mieliśmy dosyć, a że było suche, paliło się świetnie. Zrobiliśmy kolację przy okazji odkrywając nowe zastosowanie dla statywu fotograficznego. Gdy płomienie ogniska oświetlały nasze m2 zrobiliśmy kilka obozowych zdjęć i położyliśmy się spać. Ciszę nocną umilały nam odgłosy jeleni na rykowisku. Było bardzo wygodnie i ciepło. Dzięki równej podłodze nic nie wbijało się w plecy, jak to zazwyczaj ma miejsce na trawie. Gdy sen był już blisko usłyszałem jakieś trzaski na dole. Pomyślałem, że pewnie któryś ze stróży wyszedł na obchód i dalej próbowałem zasnąć. Tym czasem odgłosy zaczęły robić się coraz głośniejsze i głośniejsze. Gdy do trzasków doszło głośne mlaskanie wiedziałem już że nie zasnę. W końcu mlaskanie uzupełniło się odgłosy chrumkania. Jak przystało na Szeroka domyśliłem się, że pod naszym oknem urzędują dziki. Sytuację uspokoiłem latarką i kilkoma klaśnięciami. Uciekły i wreszcie nastała cisza.
[Not a valid template]
Dzień 3
[MapFig mapid=”35″]
Gdy się obudziłem za „oknem” zobaczyłem zachmurzone niebo. Było jasne, że dziś nie uświadczymy ładnej pogody. Wbrew pozorom ucieszyliśmy się z tego. Oznaczało to, że nie będzie za gorąco. Kończyła nam się woda i podróż przez zalane słońcem wrzosowiska nie wróżyła by nic dobrego. Zostało nam mniej niż litr na cały dzień. Na głowę wychodziło może po 300 ml. Szybko zjedliśmy śniadanie i przyszykowaliśmy wszystko do drogi. Zrezygnowaliśmy z porannego spaceru po mieście, czas uciekał, a droga do Bornego Sulinowa daleka. Próbowaliśmy podziękować stróżom za gościnę, ale nie mogliśmy ich znaleźć. Przy dźwiękach odlatujących żurawi ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Zdecydowaliśmy, że na północ pójdziemy już drogą. Zaczynała się ona mniej więcej na środku Kłomina. Proponowałem dojść do północnych granic miasta i poruszając się wzdłuż nich szukać drogi. Górek miał jednak inny pomysł. Prowadził nas południowym krańcem cały czas twierdząc, że wie gdzie idzie. Skończyło się to tym, że wychodząc na drogę, która miała według niego prowadzić na północ znaleźliśmy się przy głównej trasie na wschód. Jak się okazało siatka ulic nie była tak mało skomplikowana jak przypuszczaliśmy i skutecznie nas „zakręciła” w gęstwinie zarośli. Znaleźliśmy w końcu polną drogę prowadzącą na północ na której spotkaliśmy nawet jakiegoś tubylca. W skrócie opisał nam dalszą drogę na wrzosowiska. Podziękowaliśmy i poszliśmy dalej po to by dosłownie za zakrętem ujrzeć ruiny jakiegoś dużego budynku. Nie mogliśmy nie skorzystać z okazji zwiedzenia go choć pobieżnie. Jak się okazało był to jakiś elewator, czy magazyn zboża. Wszędzie było pełno zsypów a cała przestrzeń wewnątrz była otwarta, bez jakichkolwiek ścian działowych. Zewnętrznych też zresztą nie było, same filary. Weszliśmy na samą górę, rozejrzeliśmy się trochę, zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy dalej.
Po krótkiej podróży brukowaną drogą skręciliśmy na północ w las. Kolejny, monotonny, młody las, tym razem brzozowy. Na początku kierunek drogi nam odpowiadał, więc kilometry mijały, ale szybko wszystko zaczęło się komplikować. Trafialiśmy na rozstaje i za każdym razem kierunek szlaku nam do końca nie odpowiadał. Wybieraliśmy mniejsze zło i szliśmy dalej. Za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć przedzierania się przez las. Baliśmy się, że nie zdążymy dojść do celu przed nocą. Niestety po jakimś czasie droga którą szliśmy urwała się w środku lasu. Na szczęście nie był to już jakiś młodnik tylko stary las z niezbyt bujnym podszytem. Szło się dobrze, niemal tak dobrze jak po drodze, dopóki nie trafiliśmy na jakąś wodę. Drobny prześwit w drzewach, trochę trawy, podmokłego gruntu i pośrodku jakiś kanał. Jak to zwykle bywa zbyt szeroko żeby przeskoczyć i zbyt głęboko żeby przejść. Na początku myśleliśmy o przejściu po jednej z wiszących nad nim brzózek, ale wszystkie były zbyt cienkie i spróchniałe. Przy tej długości na środku z pewnością by się złamały. Postanowiliśmy poszukać lepszego przejścia. Po raptem kilkudziesięciu metrach trafiliśmy na jakąś tamę. Jak się okazało była to kolejna pamiątka po bobrach. Obok niej było stare zarośnięte już krzakami żeremie, po którym również musieliśmy przejść (nie wiem dlaczego, ale było połączone z tamą). Po drugiej stronie las był podobny więc szybko doszliśmy do wyczekiwanego wrzosowiska.
Wrzosowisko nas nieco zawiodło, choć przecież mieliśmy jego przedsmak już na początku. Mogliśmy się domyślić, że sosny porastają je już niemal wszędzie. Trafiały się co prawda kawałki otwartej przestrzeni, ale moje wyobrażenia o wrzosach po horyzont legły w gruzach:). Podążaliśmy dalej utartym szlakiem, więc dystans do Bornego Sulinowa szybko się zmniejszał. Po drodze trafiło się kilku tubylców, którzy potwierdzali nam, że dobrze idziemy, choć straszyli ilością kilometrów jakie nam zostały. Woda zaczynała się kończyć i powoli usychaliśmy. Dodatkowo jeszcze trafiliśmy na chyba największy w okolicy, a na pewno największy jaki widzieliśmy kawałek otwartego wrzosowiska. Oczywiście słońce wyszło i zaczęło nam przygrzewać, żebyśmy czasami nie zapomnieli o męczącym nas pragnieniu. Tymczasem w oddali, ponad drzewami pojawiła się wieża przeciwpożarowa.
Po kilkunastu minutach byliśmy już pod wieżą. Stała na jakimś sporym nasypie. Nie szukając schodów weszliśmy na górę i wzdłuż siatki dotarliśmy do furtki. W oknach na górze nikogo nie było widać, więc uznaliśmy że stróżówka jest pusta. Przy furtce przywitała nas kłódka, która przy bliższych oględzinach okazała się tylko założona a nie zamknięta. Weszliśmy do środka. Wejście na klatkę schodową również było otwarte, ale zanim zdążyliśmy do niego podejść z góry rozległ się głos: „tu nie wolno wchodzić”. Nie wiedzieliśmy co powiedzieć, więc Górek zapytał o wodę. Pan leśniczy powiedział, że ma tylko swoją do picia, ale podzielił się z nami zrzucając trochę w butelce. Wypiliśmy ją błyskawicznie i zaczęliśmy rozmowę. Na początku nie chciał się zgodzić na wpuszczenie nas na górę, ale gdy usłyszał, że przyjechaliśmy na biwak spod Szczecina i że już trzeci dzień krążymy po poligonie jednak zmienił zdanie. Okazało się, że pracował kiedyś w stoczni szczecińskiej i wpuścił nas z sentymentu. Odpoczęliśmy trochę wypytaliśmy się o sprzęt na jakim pracuje i po podziwialiśmy widoki. Dowiedzieliśmy się też którędy najszybciej dojść do Bornego. Podziękowaliśmy za gościnę i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Mimo że według pana leśniczego przed nami było sporo ponad 5 kilometrów (później okazało się, że 7) końcowy etap wędrówki odbył się szybko, sprawnie i bez komplikacji. Spotkaliśmy po drodze grzybiarzy, którzy pokazali nam skrót. Był to jakiś szlak turystyczny. Na tabliczkach oprócz symboli roweru widniał też namalowany narciarz. Żartowaliśmy, że chyba nieco zboczyliśmy ze szlaku bo zbliżamy się do Zakopanego:) W końcu dotarliśmy do Bornego Sulinowa i teraz trzeba było znaleźć parking na którym stał nasz samochód. Na szczęście szybko do niego trafiliśmy i po wizycie w sklepie, gdzie kupiliśmy upragnione napoje, ruszyliśmy w drogę powrotną do Nowogardu. Okazało się, że ostatniego dnia zrobiliśmy 18 kilometrów, co jak do tej pory jest naszym „dziennikowym” rekordem. Dla porównania taki sam dystans przeszliśmy przez pierwsze dwa dni. W trakcie powrotu zaczęło mocno padać, czyli z pogodą zdążyliśmy „na styk”. Koniec końców biwak zaliczamy do udanych i chyba jak do tej pory najlepiej zorganizowanych.
[Not a valid template]