czas: 27-28 lipca 2010
trasa: Nowogard – Mosty
dystans: około 24 km
Przygotowania
Szykowanie, jak na dwóch leni przystało, zaczęło się w wieczór poprzedzający wyjazd, a skończyło tuż przed samym wyjazdem opóźniając go oczywiście o kilka godzin. Moje „graty” były prawie gotowe, poza garnkami polowymi, które trzeba było oczywiście umyć i wyparzyć. Górek musiał pożyczyć plecak, ponieważ swojego nie posiadał. Ostatecznie udało mu się pożyczyć jakiegoś 3–Day Assault Pack’a. Około 50 l, pas biodrowy, dodatkowa kieszeń z przodu i dwie kieszenie po bokach. Nieszczęśliwie dla moich pleców, mój plecak jest pojemniejszy i ląduje w nim wszystko co nie zmieści się u Górka.
Spis ekwipunku:
- zapasowe ubrania
- 2 pałatki WP
- karimaty i śpiwory
- saperka, maczeta
- spinning i minimalistyczny sprzęt do wędkowania
- noże, multitool, niezbędnik
- mapy i kompas
- szpulka dratwy
- ręcznik, szczoteczki i pasta do zębów, papier toaletowy, brezentowe wiaderko
- aparat ze statywem
- netbook (może śmieszne, ale niestety był konieczny jako magazyn danych dla zdjęć i filmików z racji braku kart pamięci)
- garnki i prowiant (4 torebki ryżu, 4 sosy w proszku, 4 zupki chińskie, 8 małych konserw, herbata, kawa, sól, cukier, słodycze)
- woda (około 5,5 l plus 1,5 l herbaty w termosach)
Dzień 1
[MapFig mapid=”21″]
Zakładaliśmy dwudniową trasę, po około 12 km na dzień. Pogoda, dla typowych turystów wymarzona: około 25 stopni w cieniu, słonecznie i bezwietrznie. Dla nas koszmar, upał nie do zniesienia. Specjalnie dobieraliśmy trasę żeby jak najczęściej pozostawać w cieniu. Wymarsz z obrzeży Nowogardu na południowy-zachód wzdłuż torów kolejowych. Nie znaleźliśmy żadnego kierowcy, więc po odwiezieniu Górka i plecaków na miejsce, musiałem odstawić samochód i jak najszybciej przybiec z powrotem jakieś półtora kilometra. Świetna rozgrzewka przed marszem z ciężkim plecakiem. W trakcie zakładania plecaków okazało się, że postawiłem swój na czymś śmierdzącym i będziemy musieli się męczyć za niemiłym zapachem przez resztę dnia. Po długich przebojach w końcu wyruszyliśmy, ale zamiast 10 była już 14. Przyjdzie nam słono zapłacić za to opóźnienie, gdy w upał trzeba będzie podkręcać tempo.
Na początku było lekko. Drzewa dawały cień i praktycznie nie odczuwaliśmy upału. Zmieniło się to po wyjściu na otwartą przestrzeń. Słońce prażyło, a my zaczynaliśmy się powoli gotować. Plecaki jakby przybrały na wadze, a suche gardła zaczęły się domagać kolejnych porcji wody, żeby uzupełnić utracone przez skórę płyny. Uznaliśmy, że nadszedł czas na pierwszy postój. Wybór padł na mały stawek w okolicach Olchowa. Ze wszystkich stron był otoczony drzewami, więc można będzie chwilę odpocząć w cieniu. Właściciel okazał się bardzo spostrzegawczy i zobaczył nas niemal od razu. Po krótkiej i hałaśliwej rozmowie przez wodę złożył nam wizytę. Na szczęście rozpoznał we mnie przyjaciela jego syna z dzieciństwa i po powspominaniu zamierzchłych czasów udzielił nam błogosławieństwa i wrócił do siebie. Ruszyliśmy dalej.
Po przekroczeniu drogi z Olchowa do Wyszomierza zmieniliśmy kierunek na zachód żeby dotrzeć do najbliższego lasu. Wielkim łukiem ominęliśmy wolno pasącego się byka i weszliśmy do lasu. Idąc cały czas w cieniu drzew stopniowo zmienialiśmy kierunek na południowy żeby dotrzeć do linii kolejowej między Wyszomierzem a Osiną. Kluczyliśmy nieco drogami, żeby uniknąć przedzierania się przez gęstwinę. Przy leśnym wiadukcie zrobiliśmy postój na posiłek. Półmetek, już 7,5 km drogi za nami. Po przekroczeniu torów przeszliśmy pole kukurydzy i trafiliśmy znowu do lasu. Leśna droga doprowadziła nas nad strumień. Idąc wzdłuż niego dotarliśmy do małego stawu z groblą i starego młyna. Nie mogła nas oczywiście ominąć rozmowa z babcią, która tam mieszkała. Rzadko trafiają się tacy „dziwni” podróżni. Dostaliśmy wskazówki co do dalszej drogi i ruszyliśmy dalej.
Kolejna zmiana kierunku na południowy-zachód w celu ominięcia Węgorzyc. Na polu „pożyczyliśmy” trochę marchewek (witaminy zawsze się przydadzą). Miały pogryzioną natkę co świadczyło o tym, że nie były pryskane. Przekroczyliśmy drogę Redło-Osina i weszliśmy do lasu. Zmiana kierunku na południowy i przedzieranie się przez zarośnięte wysokimi na półtora metra pokrzywami nieużytki. Cudowna końcówka upalnego dnia. Po długich 6 godzinach marszu dotarliśmy w końcu nad mniejsze z dwóch rozlewisk w okolicach Węgorzyc. Tam mieliśmy rozbić obóz. Po krótkim odpoczynku rozstawiliśmy pałatki, rozpaliliśmy ognisko. Na kolację przygotowaliśmy ryż z sosem i konserwą. Zrobiliśmy też od razu porcję na śniadanie. W wyniku drobnych problemów z paleniskiem straciliśmy ponad litr, jakże cennej w upał, wody (następnego dnia będziemy mieli mnóstwo czasu na żałowanie tej głupiej wpadki). Niecały litr wody zamienił się też na herbatę, która niemal wyparowała w trakcie wieczornego odpoczynku. Noc upłynęła spokojnie, choć Górek twierdził, że coś nad ranem „ocierało” się o mój plecak.
[Not a valid template]
Dzień 2
[MapFig mapid=”22″]
Wschód słońca był wyjątkowo ładny. Na niebie tylko pojedyncze chmurki a nad wodą lekka mgiełka, która opływała sterczące nad taflą jeziora połamane drzewa. Próbowałem złowić coś na śniadanie, ale rozlewisko zarosło do tego stopnia, że nawet nie było gdzie zarzucić wędki. Kiedy w dzieciństwie przyjeżdżałem tu z ojcem okoń brał jak oszalały, szkoda tylko, że te czasy dawno minęły. Teraz rozlewisko przypominało dużą kałużę pełną wodorostów. Wybrałem się oczywiście na spacer z aparatem, który zaliczył upadek ze statywu. Na szczęście trawa była gęsta i miękka i obyło się bez ofiar. Rozpaliliśmy ognisko, podgrzaliśmy i zjedliśmy przygotowane wczoraj śniadanie, dopiliśmy resztkę herbaty i zaczęliśmy się zbierać do drogi. W końcu ruszyliśmy w drogę.
Pojawił się poważny problem. Przed nami cały dzień, a został nam jedynie litr wody w Drogbie (1 drogba – jedna butelka po pepsi 1 l z piłkarzem na etykiecie). Szliśmy na południe w kierunku jeziora Węgorzyce, nad którym zrobiliśmy pierwszy tego dnia postój. Chwila relaksu, kąpiel i naprawa mojego pokrowca na śpiwór (urwała się taśma do kompresowania, która poza swoim przeznaczeniem mocowała pakunek do dołu plecaka). Ruszyliśmy dalej. Po dojściu do skraju lasu skierowaliśmy się chwilo na zachód, żeby nie wychodzić na słońce. Trafiliśmy na obniżenie terenu. W głębokim i wielkim dole było małe oczko wodne, zarośnięte rzęsą. Ruszyliśmy na południe. Dotarliśmy w końcu nad rzekę, która według mapy wypływała z jeziora Maciejewo (śmierdziała niesamowicie) i ruszyliśmy w górę jej biegu. Szybko uznaliśmy, że chcemy się trzymać jak najdalej od tej zielonej strugi i zboczyliśmy głębiej w las. Po przedarciu się przez ols, zarośnięty tatarakiem, w którym leżały ukryte zwalone drzewa (o potknięcie się było niezwykle łatwo), wyszliśmy na łąki. Miały one ciągnąć się aż do Maciejewa.
Do tej pory, mimo że w nogach mieliśmy już ponad 5 km, nawet nie odkręciliśmy „Drogby”. Staraliśmy się oszczędzać wodę na czarną godzinę (a raczej starał się o to Górek, ja już dawno chciałem ją wypić). Pomocne okazały „pożyczone” z pola marchewki, które wcinaliśmy jedna za drugą. W Maciejowie upór Górka na szczęście zmalał. Upał zrobił swoje i zrezygnowaliśmy z zasady „nie korzystamy z ludzkiej pomocy” (nie wspominałem o niej jeszcze?) i poszliśmy do sklepu po 2 piwa i trochę wody. Nigdy w życiu nie piłem lepszego piwa niż tamtego dnia. Rozkoszowaliśmy się chmielowym napojem nad zieloną rzeką. W miarę jak ubywało złocistego napoju malał nasz zapał do dalszej drogi. Gdy obydwaj zobaczyliśmy już dno butelki znikł pretekst do siedzenia w miejscu i musieliśmy wyruszyć w drogę. Plecaki znowu jakby przybrały na wadze, nogi zesztywniały a upał doskwierał jeszcze bardziej. Pozostało tylko zacisnąć zęby i iść dalej. Do celu zostały nam niecałe 3 kilometry.
Skierowaliśmy się na zachód by po kilkuset metrach odbić z szosy w las. Był to już ostatni etap wędrówki, więc postanowiliśmy trochę pokluczyć i znaleźć coś ciekawego. Niestety ten las okazał się nieco monotonny, więc po znalezieniu odpowiedniej drogi poszliśmy na południowy-zachód. Dotarliśmy do śródleśnej łąki. To była właśnie odmiana, której potrzebowaliśmy. Wzdłuż zachodniej linii drzew płynął mały strumyk, dzięki któremu grunt był dość wilgotny, ale na szczęście nie na tyle, żeby przemokły nam buty. Przeszliśmy przez zacienione pole paproci i wkroczyliśmy do znowu do lasu. Trafiliśmy tam na głębokie koryto wyschniętego strumienia. Postanowiliśmy, dla urozmaicenia trasy, podążać nim przez jakiś czas, mimo że nie do końca odpowiadał nam ten kierunek. Trochę przeszkadzały walające się po dnie gałęzie i pnie drzew rosnących niemal w poprzek naszej drogi (nie raz trzeba było przechodzić na czworaka), ale i tak było warto.
Wyszliśmy w końcu z lasu. Przez ten „wąwóz” zboczyliśmy trochę z trasy i wylądowaliśmy dalej na północ niż przypuszczaliśmy. Skierowaliśmy się na zachód. 0,5 km pola i jesteśmy u celu, przed nami żwirownia w Mostach. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy się przejść. Górek nie mógł ominąć okazji skoku z urwiska. Niby kąt nachylenia wnosił tylko z 60 stopni, ale ostatnie 3 metry były pionowe. Widzieliśmy też całe chmary jaskółek brzegówek, które gniazdują w tych klifach. Na koniec zwiedziliśmy wszystkie opuszczone maszyny i wróciliśmy do plecaków. Ostatecznie zatoczyliśmy spore kółko. Jedyne co nam już zostało to wyjść na drogę, skąd miał nas odebrać nasz transport.
[Not a valid template]